WitchcraftRPG
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

WitchcraftRPG

„To nasze wybory ukazują, kim naprawdę jesteśmy, o wiele bardziej niż nasze zdolności...”
 
IndeksIndeks  Latest imagesLatest images  SzukajSzukaj  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  

 

 Sala

Go down 
AutorWiadomość
Mistrz Gry
Konto Administracyjne
Mistrz Gry


Data dołączenia : 05/06/2010
Liczba postów : 201
Punkty : 494

Sala Empty
PisanieTemat: Sala   Sala EmptySob Cze 05, 2010 10:13 pm

Podłuża sala z wysokim sklepieniem w stylu gotyckim. Okna podłużne z ostrymi łukami na końcach, znajdujące się po obydwu stronach sali. Wiele łóżek z białą pościelą, poustawianych blisko kamiennych ścian. To miejsce ma charakterystyczny zapach szpitala. Przy każdym łóżku jest mała, biała szafeczka oraz niewygodne krzesełko.
Powrót do góry Go down
Mistrz Gry
Konto Administracyjne
Mistrz Gry


Data dołączenia : 05/06/2010
Liczba postów : 201
Punkty : 494

Sala Empty
PisanieTemat: Re: Sala   Sala EmptyPią Cze 11, 2010 3:51 pm

Mary Rippner:
Weszła szybkim krokiem do Skrzydła. Przed nią 'wisiała' Ślizgonka, a dokładnie Rose. Odłożyła ją na jedno z łóżek i spojrzała na pielęgniarkę. - Rose Williams, poturbowana przez centaury. - Rzuciła jedynie i wyszła. Jednak za nim wyszła spojrzała jeszcze na zajętą już leczeniem kobietę.

Rose Williams:
Pielęgniarka założyła usztywnienie i zabandażowała prawą rękę Ślizgonki, która prawdopodobnie została załamana. Używając zaklęcia terego, oczyściła drogi oddechowe. Następnie przykryła ją białą pościelą. Pozostało tylko czekać, aż odzyska przytomność. Wszystkie się zaklęciami nie opatrzy.
A Rose tym czasem miała jakby sen. Znaczy jakby wspomnienia powróciły. Stała na stacji kolejowej KingCross, na peronie 9 i 3/4. Razem z rodzicami i Colin'em. Obok nich stał wielki kufer, należący oczywiście do Rosalie. Tak, to był pierwszy wyjazd do Hogwartu. Wsiadła do któregoś w wagonów i usiadła w przedziale. Zaraz dołączyła do niej śliczna szatynka imieniem Jasmine. Później dojechały do Hogsmeade, skąd musiały na łódkach dopłynąć do Zamku. Tiara przydziału, zachwycanie się ruchomymi schodami. Wreszcie ich dormitorium. I nagle się coś urywa. Wszystkie wspomnienia odchodzą, jakby nie pamiętała swojej pierwszej lekcji, pierwszego śniadania w Wielkiej Sali i innych dość ważnych zdarzeń.
Słyszała teraz jak ktoś się krząta obok niej. Nie świadoma tego, że leży w Skrzydle Szpitalnym, nie otworzyła oczu, lecz próbowała spać dalej.

Cailean Williams:
Cailean prosto z biblioteki przydreptał do Skrzydła Szpitalnego, powiewając czarną szatą jak rasowy Ślizgon.
Skrzywił się, kiedy charakterystyczna szpitalna woń dotarła do jego nozdrzy. Unikał tego miejsca, kiedy tylko mógł. Zdecydowanie wolał tutaj kogoś wysyłać.
Rose nie była osobą, którą pragnął odwiedzać w zakątku pielęgniarki. Poturbowana przez centaury, też coś.
Odłożył jej różdżkę na stoliczek obok łóżka, nachylając się lekko nad siostrą.
- Rosalie. - syknął, choć nie mógł się wyzbyć lekkiej troski z oczu. Czy ona naprawdę nie potrafiła nie sprawiać problemów?

Rose Williams:
Otworzyła powoli oczy. I jak zza mgły zobaczyła... brata.
- Co Ty robisz w moim dormitorium? - tylko delikatnie uchyliła spieczone usta. Nie miała siły żeby normalnie rozmawiać.. Dopiero po chwili spostrzegła bardzo wysokie sklepienie, jakąś ogromną przestrzeń wokół siebie. Robili remont jej pokoju, czy co? Przekręciła głowę w bok, wzrok miała co raz ostrzejszy. Łóżka, półki, jakieś babki w fartuchach biegające po tym miejscu. - I... dlaczego to dormitorium jest Skrzydłem Szpitalnym? - chciała poruszyć ręką też nie mogła. Całe ciało miała w siniakach. Bolących siniakach.

Cailean Williams:
Zawsze było tak samo. Leżący w Skrzydle Szpitalnym otwierał melancholijnie oczy i zawodził, że nie wie co się dzieje i gdzie jest. Standard szpitalnych pokoi.
- Odgórnie zadecydowano, że nie będziesz już mieszkać w Ślizgońskim dormitorium. Stąd jest wszędzie bliżej, a i do przyszłego zawodu się przyuczysz. - wytłumaczył jej tonem, który zwykle się przybiera rozmawiając z przedszkolakami.
Usiadł na krześle, nieodłącznym towarzyszu szpitalnych łóżek. Oparł łokieć o równie nieodłączną szafeczkę i podparł głowę na dłoni, lekko pocierając skroń.

Rose Williams:
Otworzyła szerzej ciemnozielone oczy. Co on gadał? To Rose dostała w łeb czy Colin?
- Nie zamierzam zostać pielęgniarką, która zarabia jakieś marne grosze. Już z rodzinnej kasy bym lepiej żyła. - ostrożnie podniosła się do pozycji półsiedzącej. Ta, ręka chyba złamana, tu siniaki, tu bolący łeb. - Nie musisz nic mówić. Ja już nie mam zamiaru iść do Zakazanego Lasu. - dziwne, że jeszcze nie zrobił jej wykładu na temat bezpieczeństwa, zasad i wstydu. W końcu był prefektem naczelnym, który ma pilnować porządku, a nad własną siostrą nie potrafi zapanować.

Cailean Williams:
Na głupie pytania, głupie odpowiedź. On w głowę nie dostał, chociaż nie dało się ukryć, że zaczynała go pobolewać.
- O twoim, hm, wypadku poinformowała mnie Gryfonka z twojego roku. - zmrużył ciemnozielone oczy. Wykład był niepotrzebny. Sama dojdzie do tego, że bezpieczeństwo, że zasady, że wstyd.
Nie chciała zostać pielęgniarką? Szkoda. Bo jak zostanie Śmierciożercą, to następnym, który ją uratuje będzie jakiś auror.

Rose Williams:
- A skąd ona niby wiedziała, że tu jestem? - i naczelny wie wszystko. Kto, co, gdzie, jak, z kim, o czym. Szczególnie naczelny od Ślizgonów.
I bardzo prawdopodobne, że zostanie Śmierciożercą. W końcu to prawie jak tradycja. A auror wsadziłby ją do Azkabanu, a nie uratował. - Rodzice wiedzą? - jeszcze by im coś do głowy strzeliło, aby zabrać Rose do domu. Nawet mimo wolnej łazienki teraz nie chciałaby tam mieszkać.
Wolną ręką przeczesała potargane, czarne włosy. Brak szczotki, potrafił dobić.

Cailean Williams:
- Nie uśmiecha mi się Cię uświadamiać, ale wychodzi na to, że cię tu przywlokła. - Chociaż większy efekt dramatyczny wywołałoby stwierdzenie, że "Ona uratowała ci życie!" lub coś w tym rodzaju, Colin nie za bardzo chciał wypowiadać tego na głos. Było to jak przyznawanie zasług owej dziewczynie z domu Lwa.
- Nie ma sensu niepokoić ich taką błahostką. Mało to ludzi wpadło kiedyś centaurom pod kopyta?
Nie, rodzice zdecydowanie powinni zostać w niewiedzy. Byle tylko dyrektorce nie wpadło do głowy ich informować o tym niewielkim wypadku.

Rose Williams:
- Nie mogłam trafić na lepszego bohatera. - wolała gdyby był to jakiś Krukon, albo Puchon, ale nie jakaś lafirynda z Gryffindoru! Jak ona ma pecha to już po całości. Jak widać los jej nie lubi.
Pokiwała głową. - Fakt, wpadanie centaurom pod kopyta jest teraz w modzie. Tak samo jak złamana ręka, posiniaczone całe ciało i boląca głowa. - błahostka. Te stworzenia ją zlinczowały, zrównały ze ściółką leśną, zrobili z niej omleta. Jednak dobrze, że starzy na razie o niczym nie wiedzą. - Wyglądam jak czupiradło, nie? - skrzywiła się na samą myśl o tym, co ujrzy w swoim pokojowym lustrze gdy wyjdzie stąd.

Cailean Williams:
Wzruszył ramionami. Nie przyglądał się skwapliwie, czy jego siostra aby nie ma potarganej fryzury. Może by się zainteresował, gdyby nagle wyłysiała. Zresztą, uznał to za pytanie retoryczne. Gdyby się przyjrzał musiałby przyznać - wyglądała jak czupiradło.
- Ciekawe, czy Gryfoni potrafią walczyć o swoje, czy są tak beznadziejnie szlachetni, że nawet nie pomyślą o jakimś długo wobec ciebie.
Szczerze powiedziawszy ciarki przechodziły mu po plecach na każdą myśl o długu u Lwów. Czarny Pan się przy tym chowa. Hańba dla każdego Ślizgona.

Rose Williams:
Parsknęła wymuszonym, aczkolwiek krótkim śmiechem.
- A nawet gdyby, na prawdę uważasz, że starałabym się spłacić ten dług? - hańba, nie hańba. Jej to nie interesowało, że jakaś Gryfonka będzie czegoś oczekiwać za wyciągniecie z Zakazanego Lasu. Co z tego że dług? Co z tego, że życia? Nikt im nie kazał im ratować szóstorocznej Ślizgonki, a jak już to zrobiły, nie było napisane na Rose, że chociaż podziękuje.
Osoby z domu Lwa najchętniej by opluła i strzepała piach z butów. Nic nie warte szlamy i charłaki. Powybijać. Spalić, Utopić. Zrobić cokolwiek, aby tylko się pozbyć z tego świata. - Widzisz? Dzięki mnie poznałeś jakąś nową dziewczynę. Co z tego, że Gryfonka? Moglibyście być wspaniałą parą.

Cailean Williams:
Tym razem to Colin parsknął śmiechem. W przeciwieństwie do siostry - absolutnie niewymuszonym.
- Słychać, że miałaś bliskie spotkanie z centaurami. - mruknął, kiedy minęła mu krótka chwila rozbawienia.
W tej kwestii ich zdania się nie rozmijały się - wychowywali się w jednym domu, pod skrzydłami tych samych rasistowskich rodziców. Oboje patrzyli na świat, tak samo dzieląc go na czarodziei czystej krwi i resztę mało lub nic nie wartej hołoty.
Ale wolał nie wiedzieć jak jego siostrzyczka wyobraża sobie wspaniałe pary. Jedno było pewne - kawiarenka Madame Pudifoot było ostatnim miejscem jakie odwiedziłby. Nawet w przypływie jakiegoś szalonego, romantycznego nastroju.

Rose Williams:
- ...i czuć. - dodała gdy znów poczuła pulsujący ból głowy. Nie ważne, że jej bratową byłaby Gryfonka, musiałabym z tym żyć. Oczywiście Williams'owie by się go wyrzekli. Wywalili z domu, wydziedziczyli i zrobili wszystko, aby nie mieć z nim nic wspólnego. - A dlaczego nie chciałbyś się związać z Gryfonką? Może ładna była? Może bogata? Może czystokrwista? - nie zdziwiłaby się gdyby Colin wziął teraz cokolwiek co miał pod ręką i trzasnął ją w głowę, aby przestała gadać takie brednie. - Co z tego, że wróg. Pamiętaj, że przeciwieństwa się przyciągają.

Cailean Williams:
Szlama - chciał rzec, ale przegryzł zwyczajową obelgę, maskując jej pojawienie się na końcu języka uśmiechem, a nawet lekkim śmiechem.
- Spieszy ci się zatańczyć na czyimś weselu? - rozparł się wygodniej na szpitalnym krzesełku. Było twarde, nie zachęcało do siedzenia na nim. Czyżby celowy zabieg, by goście nie siedzieli za długo na głowie rannym?
Teraz tak gadała, ale pewnie ostatecznie wyparłaby się go tak samo jak reszta rodzinki. Ale prawda była taka, że jeśli Colin miałby kaprys, nie przeszkadzałby mu statut krwi, dom, ani cała reszta.

Rose Williams:
Chciała już coś powiedzieć, gdy jeszcze raz przeanalizowała słowa szatyna.
- Wybacz, w moim obecnym stanie, to raczej nie możliwe. Ale czyżbyś już miał chętkę na dzieci? Chyba, że dzieci pierwsze później ślub, nie wnikam. - jak on będzie się brał tak za te dziewczyny jak się bierze to zostanie starym kawalerem. Istniej także opcja 'Rosalie' czyli swatanie. A chętnych jest dość sporo. Nawet samych Ślizgonek, które szepczą coś do siebie gdy Williams pojawi się na horyzoncie. - Zauważ też, że taka sprawa dotyczy także i mnie. Więc mówię, że ja, jako ja, oficjalnie się nie zgadzam, abyś wziął sobie za dziewczyną, żonę czy nawet matkę swoich dzieci jakąś Gryfonkę, Puchonkę, Krukonkę, szlame, półszlamę, biedną, brzydką, ślepo zakochaną, mugolkę czy inną tego typu. Zezwalam tylko opcję Ślizgonka, bogata, czystokrwista, i którą znam.

Cailean Williams:
Spojrzał na nią uważnie. Ślizgonka, którą zna?
- Rose, zabierz się najpierw za siebie, a ewentualnie potem baw się w swaty. - zaproponował jej łaskawie. Nie oszukujmy się, panicz Williams miał oczy i widział, że dziewczyny nie przechodzą obok niego obojętnie. A go nie interesowały w tym momencie żadne związki, łażenie za rączkę i gruchanie wśród różowych kupidynków. Zresztą, pamiętajmy, że siostra nie zawsze wiedziała z kim, gdzie i kiedy spędza czas jej brat.
Tymczasem wokół niej amatorów nie było widać...

Rose Williams:
- Ode mnie to się odczep. Ja idę do zakonu i zostanę aurorem. - nie było widać, bo kto z nią by wytrzymał? Musiałby mieć stalowe nerwy i cierpliwość. A o to raczej ciężko u Ślizgonów. Zwłaszcza facetów.
Może i nie wiedziała zawsze i wszystkiego, ale gdyby jakaś lalka się przypałętała to dość szybko zostałaby o tym poinformowana. I chyba też zauważyłaby jakieś malinki, ślady szminki, dziwnie dobry humor Colin'a. A gdyby tą farciarą była jakaś Ślizgonka, to zapewne by łaziła i chwaliła się tym z kim to ona nie jest. Prawda prędzej czy później wyszłaby na jaw. - Chyba, że chcesz, abym skorzystała z Twojej propozycji dotyczącej jakiegoś mugola.

Cailean Williams:
Jeśli była przekonana, że jej drogi brat dożył lat siedemnastu w całkowitej czystości i niewinności to miała w niego naprawdę dużą wiarę. Tudzież za bardzo przeceniała swoje zdolności obserwatorskie. Chociaż obecnie rzeczywiście prezentował sobą stan absolutnie wolny.
- Rób co chcesz. - uciął. - Tutaj leży twoją różdżka. - Wskazał na patyczek walający się gdzieś w pobliżu jego łokcia, po czym wstał z niewygodnego krzesła. Jeszcze chwila i jego kręgosłup i cała reszta zaczęłaby protestować.
- Zrastaj się. - zakomenderował na koniec, z politowaniem patrząc na tą jej zabandażowaną rączkę. I wyszedł.

Rose Williams:
Nie uważała, że jest czyściutki jak łza. Chociaż to musiałby być przelotny romans, gdyby był to dłuży związek, zauważyłaby. Wpieprzać się w jego życie, nie lubiła, lecz czasami nie było innego wyjścia.
Powiedział, że może robić co chce. Czyli oficjalnie się zgodził na libację alkoholową w Pokoju Wspólnym Ślizgonów dnia 20 października.
- Cześć... - rzuciła, odprowadzając szatyna wzrokiem. Zagarnęła trochę więcej białej pościeli, a poduszkę ugniotła w taki sposób, by pasowała idealnie do jej głowy. Próbowała zasnąć.
Minęło dość sporo czasu. A Rose nie należała do osób, które będą go bezmyślnie marnować. Miała jeszcze tyle spraw do pozałatwiania. Rozejrzała się pod szkolnym szpitalu. Zero pielęgniarek na horyzoncie. Mogła się stąd zmyć. Dość nie zgrabnie zeskoczyła z łóżka. Chwyciła różdżkę, leżącą na półeczce. Cicho wymówiła zaklęcie 'Arania Exumei'. Miało to przyśpieszyć zrastanie się złamanej ręki. Jak najciszej zniknęła z izby chorych. Trochę słaniała się na nogach.
Powrót do góry Go down
 
Sala
Powrót do góry 
Strona 1 z 1
 Similar topics
-
» Sala wejściowa

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
WitchcraftRPG :: Skrzydło Szpitalne-
Skocz do: